Dyskutujemy na temat zmian w ocenianiu. Jak je zreformować, aby było dla uczniów, a nie przeciwko nim.

Pomyślałam sobie, że porównanie dwóch systemów – szkolnego i uczelnianego, może pokazać różnice i kierunki zmian.

Kiedy zaczynałam uczyć w szkole w roku 1990 miałam już za sobą 12 lat pracy na wyższej uczelni.

Praca asystentki na uczelni

Oczywiście miałam doświadczenie w ocenianiu. Mój prywatny system oceniania studentów polegał na punktowaniu zadań, zliczeniu końcowego wyniku i przydzielaniu odpowiedniego stopnia. Za każdym razem, jeśli liczba punktów za zadanie nie była maksymalna, wyjaśniałam w komentarzu czego brakuje, lub co zostało zrobione niewłaściwie. Ponieważ miałam do czynienia ze studentami, przed którymi jawiła się nieuchronna perspektywa egzaminu z tego samego materiału, to moje komentarze były przez nich czytane, gdyż była możliwość, że student się czegoś dzięki nim nauczy i egzamin pójdzie mu lepiej. Komentarze były na tyle obszerne i jasne, że studenci nie prosili o większe wyjaśnienia. Moją rolą najczęściej było tylko zaliczyć studentowi ćwiczenia lub nie zaliczyć, a nie wystawienie stopnia na zaliczenie. To było dość sensowne i wygodne dla obu stron. Sensowne, gdyż owocowało opanowaniem podstawowego materiału naukowego przez studenta, bez czego nie mógł on dalej studiować. Wygodne, gdyż nie musiałam zastanawiać się nad oceną końcową.

Specyfiką studiów było to, że treść kolokwium wymyślałam ja sama, a egzaminy były w gestii profesorów. To dawało mi i moim studentom możliwość działania wspólnego i współpracy. Kolokwia miały ich przegotować do egzaminu końcowego. Czym więcej było sprawdzianów, tym większe mieli studenci szansę przygotowania się do egzaminu. Ja z kolei miałam możliwość zobaczenia, czego moi studenci jeszcze nie opanowali i wrócić do tego na zajęciach. Zaliczenie tak zwanych ćwiczeń dopuszczało do egzaminu, na którym uczeń już sam sobie musiał dawać radę.

Praca nauczycielki w szkole

Sytuacja w szkole była inna. Byłam zarówno asystentką nauczającą uczniów, jak i egzaminatorką wystawiającą ocenę końcową. To nie jest dobra sytuacja, bo nauczyciel jest stawiany w pozycji szukania niedociągnięć ucznia, a nie w pozycji jego sojusznika, który pomaga mu się uczyć.

Nie można jednocześnie wspierać i karać.

Różnica pomiędzy uczelnią i szkołą jest bardzo subtelna, ale widać, że różnice w pełnionych funkcjach zmienia „zasady gry”. Moja kariera nauczycielska w szkole była już nacechowana doświadczeniem uczelni, dlatego nie zamierzałam oceniać odpowiedzi uczniów przy tablicy. Czas lekcji przeznaczałam na wspólną naukę. Nie chciałam występować w dwóch rolach: pomagającego się uczyć i krytykującego  ucznia. Ocenianie pozostawiłam na czas kartkówek (zapowiedzianych) i sprawdzianów też zapowiedzianych i poprzedzonych przygotowaniem.

Czyli rozdwojenie osoby:

  • W czasie procesu uczenia się uczniów – pomoc i wsparcie
  • Na koniec – stopień

Inna sprawa, która jest w pewnym stopniu konsekwencją tej opisanej powyżej, jest subiektywizm oceny. Widując uczniów codziennie w szkole i mając z nimi cyklicznie lekcje nabywamy sympatii i antypatii do niektórych z nich. Staramy się lubić wszystkich, ale nie zawsze się to udaje i to ma wpływ na ocenianie. Sprawdzając pisemne prace uczniów rozpoznajemy po charakterze pisma autora. Nawet, jeśli prace są niepodpisane, to i tak domyślamy się. Jeśli sprawdzamy prace ucznia „dobrego” to łatwiej nam jego błędy przypisać roztargnieniu, za to te same błędy u ucznia „słabego” urastają do zasadniczych. Nawet odnosząc się do kryteriów sukcesu – możemy obie prace ocenić inaczej. Szczególnie, gdy stopień ze sprawdzianu ma wpływać na stopień na koniec roku szkolnego. Dzięki dobrze sprecyzowanym kryteriom, wpływamy na ograniczenie subiektywizmu.

Na uczelni moje antypatie i sympatie nie miały znaczenia, rolą asystentki na uczelni było pomóc studentowi, a nie go ocenić.

Gdy po latach uczenia w szkole poznałam ocenianie kształtujące, ono pozwoliło mi zorganizować lepiej proces nauczania i oceniania. A jeszcze potem zrozumiałam, że ocenianie ma nie tylko dawać uczniowi informację, gdzie jest, ale również mnie – informację – gdzie są moi uczniowie. Starałam się rozdzielić te dwie role.

Wydawałoby się, że można byłoby zrobić taki sam system w szkole, jak na uczelni – zaliczenie w czasie procesu uczenia się i egzamin zewnętrzny na koniec. A jednak nie! Na uczelni mamy do czynienia z dorosłymi uczniami, którzy w pełni mogą prowadzić swój proces uczenia się, a w szkole uczniowie powoli się tego dopiero uczą. Zresztą system egzaminacyjny w szkole owocuje krytykowanym wszem i wobec – uczeniem pod egzamin.

Nie wiem, jak skorzystać z systemu oceniania uczelnianego, który wydaje mi się sensowniejszy i bardziej ludzki, ale dotyczy on osób dorosłych. Jak doprowadzić do tego, aby nauczyciel nie pełnił dwóch ról jednocześnie – wspierającego i oceniającego?

Pewne rozwiązanie daje ocenianie kształtujące, które poleca w czasie procesu uczenia się ocenę kształtującą – informację zwrotną, a na koniec procesu ocenę sumująca – tradycyjny stopień. Wydaje się to uczciwym rozwiązaniem – uczymy się razem, a na koniec coś w rodzaju obiektywnego egzaminu (przy dokładnym określeniu kryteriów sukcesu).